Przed ponad stu czterdziestu laty pewien półanalfabeta, ubogi polski chłop z podkrakowskiej wsi Kaszów, rozpoczął swoją sensacyjną wędrówkę do historii. Najpierw jednak zaczął pielgrzymować
dosłownie.
Wiedziony niespotykaną dla jego stanu ciekawością świata i ludzi, wykazał tyle fantazji i odwagi, iż postanowił przedsięwziąć pieszą pielgrzymkę do Rzymu. "Od trzech lat przyszła
mi rzecz z serca, aby iść w świat do Rzymu na utrudzenie ciała, czyli na pokutę. Lecz że straszyli wojnami, więc się wstrzymałem. Ale kiedy mi Bóg przemówił do serca, aby spełnić
przyrzeczenie i pragnienie wewnętrzne, przeto nie uważałem na wojnę ani na to, że potrzeba mieć kilka języków, w obce kraje tylko z moim polskim poszedłem..."
Tak właśnie zaczyna opowieść o sobie samym Feliks Boroń, chłopski pielgrzym z Kaszowa - opowieść spisaną przez Walerego Wielogłowskiego, księgarza, wydawcę i publicystę
krakowskiego tamtych czasów.
Jakieś tam przygotowania, skromne oszczędności, tobołek do ręki - i z modlitwą w sercu, jakoż i rozciekawieniem, pewnie i z lękiem udawał się Boroń do Rzymu.
Droga wiodła przez Wadowice, Kęty, Białą, Skoczów, Ołomuniec, a potem przez ziemię czeską do cesarskiego Wiednia. Szedł nie tak śpiesznie, ale i nie marudząc, robiąc na dzień po
30 i 40 km, w niedzielę odpoczywając. Kiedy dobrnął do Wiednia, pewien rodak wypisał mu na kartce ważniejsze miejscowości jako drogowskazy prowadzące do Rzymu. Trzymając się ich,
dotarł do Grazu, następnie do Lublany, gdzie nocował i z przygodnie spotkanymi obieżyświatami nieroztropnie utracił 15 guldenów, po czym pełen rozżalenia etap do Triestu pokonał w dwa
dni o głodzie, chcąc zaoszczędzić i wyrównać głupio uszczuplone, skromne zasoby. Dowlókł się wreszcie do Adriatyku; tu zdumiał go nie do ogarnięcia wzrokiem obszar wód, bowiem po
raz pierwszy zobaczył morze: "Długo myślałem, skąd się ten obszar wód bierze i gdzie się podziewa? Ale rzekłem sam do siebie, iż musi być potrzebny i musi mieć swój użytek, gdyż
Bóg tak rozporządził".
Tam też szczęśliwie napotykał żołnierzy polskiego pochodzenia, służących w armii cesarskiej, i oni to zaprosili go na poczęstunek chorwacką śliwowicą, i na nocleg
w koszarach. Przed kielichem się bronił, a z noclegu skorzystał. Korzystając z serdecznej pomocy rodaków, wymienił austriackie reńskie na liry i nauczył się,
że w porcie ma pytać: "ja szif do Wenedig", ale wkrótce zaskoczyło go przykro to, że na "szif" trzeba za bilet zapłacić. Kiedy zaś po ośmiu godzinach dopłynął do Wenecji, nie mógł
wyjść z podziwu, "że takie duże miasto ludzie zbudowali na morzu". W klasztorze Franciszkanów braciszkowie serdecznie go ugościli, choć dogadać się z nim nie mogli. Przenocowali,
wsadzili do pociągu (po raz pierwszy w życiu jechał czymś takim) do Padwy. W Padwie patrzył obojętnie na zabytki i słynny uniwersytet, natomiast pragnął się jak najwięcej
dowiedzieć o św. Antonim Padewskim. Potem trzeba było przez Ferrarę wędrować do Bolonii, a stąd starożytnym szlakiem via Aemilia Lepidi - maszerować przez rolniczą połać Italii.
W Savano polskiego pielgrzyma spotkała przykrość niepojęta - zamknięto go w więzieniu jako podejrzanego włóczęgę. Upokorzony, pozbawiony paszportu, resztek pieniędzy, tobołka, w ciągu
kilku dni pogrążał się w smutnych rozmyślaniach, i dopiero gdy z desperacji głodówkę rozpoczął, wypuszczono go na wolność. Mądrzejszy o smutne doświadczenia,
postanowił szukać noclegu u chłopów, a nie w miastach. A gdy tak podążał wytrwale przez wsie, wszyscy się jego butom dziwowali, jako że "tam lud w trzewikach
chodzi i butów nie nosi".
W Rzymie zajęli się nim bracia Polacy, świeccy i duchowni, przede wszystkim Księża Zmartwychwstańcy, a szczególną opieką otoczył go Hieronim Kajsiewicz, postać znana wówczas
w kręgach polskiej emigracji. Utrudzonemu pielgrzymowi zapewniono nocleg i jedzenie, i pouczono, które kościoły ma odwiedzić. "Powiadali mi księża nasi, że w Rzymie
tyle jest kościołów, ile dni w roku, a każdego dnia w innym kościele odprawia się 40-godzinne nabożeństwo z odpustem". Oto polski chłop znalazł się nareszcie
w wytęsknionym raju. "Przez parę dni obchodziłem kościoły z kartkami, których mi księża polscy udzielali i zabawiałem się nabożeństwami, bo po to do Rzymu przybyłem".
I tak to chodząc po wymarzonym świecie, rozszerzającym oczy i serce, gromadził doświadczenia, ćwiczył zmysł obserwacji, wzmacniał rezolutność. Aż pokonawszy wiele trudności, uciszając w sobie
nabożny lęk, znalazł się przed papieżem Piusem IX na prywatnej audiencji. Był więc w Rzymie, widział papieża, od którego, płacząc ze wzruszenia i szczęścia, usłyszał takie
słowa: "W chwili, gdy Stolica Apostolska opuszczona jest i znieważona przez najbliższych swoich synów, ty, ubogi kmiotku z dalekiego narodu, przeszedłeś pieszo przez całą niemal
Europę, by Matce Twej, Kościołowi Rzymskiemu, i Namiestnikowi Chrystusa hołd złożyć i wierność wyrazić (...). Błogosławię cię i cały lud polski błogosławię w tobie".
Boroń oglądał Rzym przez trzy miesiące! Obłaskawiał sobie ten wspaniały, rzucający na kolana świat. Napatrzywszy się do syta i rozmodliwszy duszę aż do siódmego nieba, zatęsknił za krajem
i postanowił wracać do domu. Ojciec Święty życzył sobie wszelako, żeby pielgrzym "w drodze powrotnej nie doznał jakiejś zaczepki" i dlatego niech wraca drogą morską do Francji, a następnie
koleją do Warszawy. Takoż się i stało. Z listami polecającymi i pieniężnym wsparciem wsiadł Boroń na parostatek i przypłynął do Marsylii, a stąd
przez Lyon pociągiem dotarł do Paryża.
Paryżem już się tak bardzo nie podniecał. Pewnie - po Rzymie i spotkaniu z papieżem! Atoli zainteresował się takim dziwowiskiem, jak Jardin des Plantes, no bo po raz pierwszy
widział ogród zoologiczny. Chociaż i barwne ulice paryskie też robiły na nim wrażenie. Oczywiście, rychło wszedł w polskie środowisko emigracyjne, spotykał się z arystokratami.
Doszło nawet do tego, że hrabia Władysław Zamoyski poprosił chłopskiego pielgrzyma w krakowskiej sukmanie, by błogosławieństwa otrzymanego od papieża udzielił jego dzieciom.
Wreszcie, ubogacony chciwym przyglądaniem się dalekim światom, dojechał w gorącym 1861 r. do Warszawy, gdzie znowu wiele widział i przeżył, gdzie oczarował wielu wybitnych
Polaków szczególnymi jak na chłopa cechami charakteru i swoistym talentem narracyjnym. Jego przyjazd odnotowano w gazetach, zapraszano go do możnych domów, wziął udział w uroczystościach
pogrzebowych arcybiskupa Antoniego Fijałkowskiego. O jego popularności niech zaświadczy fakt, iż hrabia Małachowski chciał mu nadać prawem własności dom, zabudowania gospodarcze oraz kilkadziesiąt
mórg ziemi. Chłop z Kaszowa nie przyjął tej darowizny: "Na starość chcę już przy mojej córce pozostać w Kaszowie i dokończyć żywota wpośród ludzi, z którymi
się rodziłem, a po śmierci z nimi na cmentarzu leżeć". Do Krakowa, a potem do Kaszowa powrócił w grudniu tegoż roku.
Nie odpoczywał długo w rodzinnej wiosce. Może się nudził? Może popadł w nałóg pielgrzymowania? Ciągnęło go w nieznane... To i wnet począł obmyślać następną
wędrówkę, tym razem - do Ziemi Świętej. A teraz już skorzystał z pomocy ofiarowanej mu przez Małachowskiego, który zmienił swoją pierwotną propozycję i wyznaczył Boroniowi
dożywotni czynsz dzierżawny z ofiarowanego wcześniej gospodarstwa w Końskich. Zatem Boroń udał się tam z podzięką, a zaopatrzony materialnie, przyśpieszył przygotowania
do pielgrzymki, którą przedsięwziął w lutym 1863 r., licząc sobie już 61 lat.
Pociąg do Wiednia, potem do Triestu, a tu musiał przeżyć niemiłą przygodę. Polski urzędnik w służbie austriackiej strasznie go zwymyślał: "Toś ty, włóczęgo? Po co się po świecie
włóczysz? Nie możesz to iść na wojnę albo oddać pieniądze? Widziałem cię w Paryżu, a teraz tu cię znowu widzę. Masz tam, w Krakowie, kościół Panny Maryi, to się módl,
a najlepiej idź, bij się!". Dobrze, że szczęśliwy przypadek jakoś mu wynagrodził tę niezasłużoną napaść i pozwolił dostać się do tureckiego konsula, któremu Boroń przyrzekł modlić
się za niego i za jego żonę, toteż otrzymał wizę i niebawem popłynął statkiem do Jaffy, a stamtąd po krótkim postoju ruszył na piechotę do Jerozolimy. Trafił
tam akurat na Wielki Tydzień. Zwiedzał święte miasto z pobożną nieśmiałością, dziwił się napotkanym cudownościom, modlił się z pątniczą żarliwością, sam sobie nie wierząc, że oto
spełniają się jego najpiękniejsze marzenia i najwznioślejsze tęsknoty religijne.
Kiedy już napoił swego ducha wszelkimi świętościami i dojrzał do powrotu, obrał powrotną drogę morską przez Smyrnę, gdzie zatrzymał się parę dni, znowu do Triestu, ale w Ankonie
wysiadł, bo naszła go przemożna chęć bycia jeszcze przed śmiercią w Rzymie. Trasę sobie nawet urozmaicił - zawitał do Loreto i Asyżu. W Rzymie spędził upalne lato. Oczywiście,
odwiedził Księży Zmartwychwstańców, znowu zwiedzał kościoły, klasztory, katakumby i modlił się, ile dusza zapragnęła. Został też po raz drugi przyjęty przez papieża Piusa IX.
Zaspokoiwszy swoje pątnicze potrzeby i pokłoniwszy się głęboko chrześcijańskim świętościom, z utęsknieniem i zmęczeniem wracał do domu etapami: pieszo, statkiem, koleją.
Swą odyseję zakończył w sierpniu: "Wielka była radość mojej córki i wnucząt. Gdy stanąłem przed domem - córka naprzeciw mnie wybiegła z wnuczętami i do nóg
mi padli. Ludzie też schodzić się zaczęli, a każde co pierwej chciało mnie witać". Potem w całej wsi go witali ludzie z wielkimi honorami, "jakby po powrocie z tamtego
świata" i prosili każdego wieczora do innej chałupy, aby opowiadał o wszystkim, co widział i jakich przygód zaznał.
I jakże się nie zadumać nad postacią i życiem tego dziwnego chłopa z podkrakowskiego Kaszowa. Tym bardziej, że... Feliks Boroń wkrótce umarł, i to jak! Utopił się
w Wiśle przy przeprawie na drugi brzeg w okolicach Czernichowa. Przewędrował szczęśliwie kawał świata, przeciskał się przez zawiłe labirynty, wychodził bez szwanku z rozmaitych
potrzasków i pułapek, by ledwie w pół roku później zginąć tragicznie i przypadkowo niewiele kilometrów od własnego domu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu