Z jednej strony to mną wstrząsnęło, z drugiej – Szatan, który siedział w moim chorym umyśle, zacierał rączki: „Niech ona już odejdzie, będziemy mogli w spokoju ćpać. Nikt nam nie będzie siedział na głowie”. Pewnego dnia wróciłem do domu i zobaczyłem, że mojej dziewczyny i dziecka już nie ma. Wyprowadziła się. (…)
Byłem sam, siedziałem przy stole i mówiłem do siebie: „Jezus Maria, jak ja teraz zacznę walić tu kokę i pić, to już się nie zatrzymam”. Przypomniałem sobie historię z ojcem, kiedy przed maturą przyjechałem do Warszawy, wszedłem po balkonach i siedziałem z nim przez kilka dni. Tak jak ci opowiadałem, po latach na pytanie, dlaczego akurat wtedy przestał pić, odpowiedział mi, że przeleciał mu przed oczami film z życia, a na końcu śniło mu się, że zapił się na śmierć i zrobił mi tym największą krzywdę, bo dotarło do niego, że już nigdy w nic nie uwierzę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Mnie też przed oczami przeleciał taki film, przeświadczenie, że jak się dzisiaj nie zatrzymam, to już nigdy w życiu nie powtórzy się taka szansa. Umrę tu samotnie. Zaćpam się, zapiję, zachleję na śmierć. To będzie mój koniec. Posmakowałem życia rodzinnego i zrozumiałem, jakie jest piękne. A równocześnie nie byłem zdolny, żeby coś takiego stworzyć, bo ciągle sam siebie oszukiwałem, żyłem w szponach obłędu, narkotycznej obsesji. Dotarło do mnie, że przez ostatnie tygodnie myślałem wyłącznie o tym, żeby wyjść z domu i się naćpać. Nie mogłem się z tego wyzwolić. To było straszne uczucie.
Reklama
Nie wiem, co się stało, ale w pewnym momencie padłem na kolana. Zawsze jak trwoga, to do Boga. Ileż razy wcześniej robiłem to samo. Kiedy gangsterzy mi grozili, na kolanach błagałem: „Panie Boże, proszę Cię, niech oni mnie nie zabiją gdzieś tam za rogiem. Już nigdy więcej nie będę robił takich rzeczy, tylko Cię proszę, pomóż mi”.
Nawaliłem w pracy, też się modliłem: „Proszę Cię, żeby to nie wyszło na jaw. Już nigdy czegoś takiego nie zrobię”. Kiedy było mi wstyd, że tyle razy okłamałem Pana Boga, przerzucałem się na Matkę Boską: „Matko Boska, tym razem już naprawdę się opamiętam, tylko niech się nie dowiedzą, że znowu się naćpałem”.
Jak było mi głupio, że tyle razy oszukałem Matkę Boską, zwracałem się do Jezusa. W końcu wszystkich okłamałem setki razy.
Ojciec mi kiedyś powiedział, że impulsem do napisania scenariusza Wszyscy jesteśmy Chrystusami była dla niego słynna opowieść o tym, jak pewien człowiek we śnie szedł brzegiem morza z Panem Bogiem, oglądając na ekranie nieba swoją przeszłość. Po każdym z minionych dni zostawały na piasku dwa ślady – jego i Boga. Czasem jednak, w najcięższych dniach swojego życia, widział tylko jeden odciśnięty ślad. Zapytał: „Panie Boże, przyrzekłeś być zawsze ze mną. Czemu zatem zostawiłeś mnie samego wtedy, gdy było mi tak ciężko?”. A Bóg odrzekł: „Wiesz, synu, że cię kocham i nigdy cię nie opuściłem. W te dni, gdy widziałeś tylko jeden ślad, niosłem ciebie na moich ramionach”.
Reklama
Dotarło do mnie, że Bóg rzeczywiście był przy mnie całe życie. Wiele razy mnie ratował.
Przeleciały mi przed oczami wszystkie najtrudniejsze momenty, kiedy gangsterzy mnie gonili i tak dalej. Nie wdałem się w kryminalne afery, nie poszedłem do więzienia, nie zaćpałem na śmierć. Pamiętam, jak po śmierci dziadka szedłem załamany przez park Poniatowskiego. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, stoi kościół, a na nim jest obraz Matki Boskiej.
Miałem wtedy telefon marki Ericsson, na którym można było nagrać dźwięk, i ja sobie nagrałem głos mamy. Kiedy dzwoniła, rozlegało się: „Kocham cię, kocham cię, kocham cię”. Był środek nocy, przeszedłem na drugą stronę, uklęknąłem przed tym kościołem, patrząc na obraz Matki Boskiej, cały w rozpaczy, że dziadka już nie ma, a ja wciąż w szponach nałogu, i nagle słyszę: „Kocham cię, kocham cię, kocham cię”. Mama nigdy do mnie w nocy nie dzwoniła.
Przypomniałem sobie to wszystko i – nie wiem, jak to nazwać – poczułem obecność Bożą. Wiedziałem, że On jest ze mną nawet w najtrudniejszych chwilach. Zacząłem się modlić na kolanach: „Panie Boże, proszę Cię z całego serca, zabierz mi tę obsesję, bo ja nie mogę pozbyć się tego głosu, który podjudza i kusi: weź, weź, weź. I nie odstępuje mnie na krok. Zabierz tylko ten głos, a ja obiecuję, przysięgam, że już nigdy w życiu niczego nie zażyję, nie napiję się i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby Cię nie zawieść”.
Reklama
Wstałem z kolan, spojrzałem na to wino, na te kreski kokainy… Każdy uzależniony w takiej chwili wziąłby do ręki „ostatnią” butelkę i powiedział: „Dobra, to teraz jeszcze tylko to wypiję, wciągnę ostatnią kreskę i koniec”. A ja pierwszy raz w życiu zgarnąłem te narkotyki i wrzuciłem do kibla, wylałem resztkę wina i spuściłem wodę. Butelki wyrzuciłem do kosza i poszedłem spać.
Reklama
Możesz wierzyć lub nie, ale po dwudziestu jeden latach picia i brania, obsesji, terapii, ośrodków zamkniętych i otwartych, odtruć obudziłem się wolny, lekki i radosny. Bez tego głosu, który cały czas dudnił w mojej głowie: „Weź, weź, weź, napij się”.
Modliłem się, żeby ten stan nie zniknął. Z jednej strony poczułem ogromną radość, a z drugiej – lęk. Nie byłem przyzwyczajony do tego stanu. Usiadłem na łóżku i czekałem, kiedy nadejdzie znany mi moment trzęsących się rąk i tego okropnego strachu przed życiem, przed każdą chwilą. Siedziałem tak godzinę, a ten stan nie nadchodził. Pomyślałem, że naprawdę jestem wolny. A potem, że teraz o tę wolność muszę zawalczyć i czeka mnie dużo ciężkiej pracy.
Był czwarty grudnia 2014 roku, piękny zimowy dzień. Świeciło słońce. Zacząłem drugie życie.
Artykuł zawiera fragment z książki Michał Koterski - "To już moje ostatnie życie" /Znak. Sprawdź więcej: Zobacz
Materiał prasowy /Znak