Reklama

W wolnej chwili

Sanna

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Słuchaj, to spora wieś, ale jak się sprężymy, to damy radę w jeden dzień. Nie siedź nigdzie długo, nie wypytuj zanadto, zeszyt sprawdź, obrazek zostaw i dalej. Jakby jaki chory czy co, to zapisz, po kolędzie się to zrobi. Na ogłoszeniach w niedzielę proboszcz zapowiada.

– Śnieg duży, mróz tęgi, saniami przyjedźcie, krócej będzie, bo przez pola pojedziemy. Drogi i tak zawiane. Żadnych kaw, herbat. Idziemy z dwóch stron, niech nikt się nie chowa. Do stodoły też potrafię zajrzeć. No.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Jedziemy. Pięknie, biało dookoła, dzwonki u sań dzwonią rytmicznie, i gdyby nie ta perspektywa dreptania cały dzień od furtki do furtki, byłoby cudownie.

– Najgorzej zacząć, potem już idzie.

Proboszcz odpowiada jakby na moje niepokoje. Wymienił z furmanem potrzebne informacje o żonie, dzieciach, sąsiadach, dobytku i zaczyna Różaniec. On mówi pierwszą część, ja odpowiadam.

– Coś to, zapomniał Zdrowaś Maryjo? – ofuknął furmana. – Ty też mów. Na tych samych saniach siedzisz. Przyda ci się, na pewno.

I tak fruniemy przez pola niesieni rytmem dzwonka i powtarzanych zdrowasiek. Od czasu do czasu podskakujemy na jakiejś wystającej miedzy albo głębiej przy granicy odoranej skibie.

– Chwała Ojcu – mówi proboszcz i nagle zgorszony przerywa. – Czyje to pole? Kto tak na zimę zostawił?

Reklama

Chodzi mu o niezebrany na czas poplon. Badyle wystają spod śniegu. Po konsultacjach wracamy do kolejnej dziesiątki. Domy, dachy, dymy z kominów przybliżają się coraz bardziej.

– Zajedziesz od tego końca, tam wysiądę i zaczynam, a ty objedziesz z nim tamten koniec najpierw i jak się zacznie zwarta zabudowa, to go zostaw i jedź do domu czy gdzie tam chcesz. Pod wieczór przyjedź. Bo ja ci wiem, na którą? Zależy, jak nam pójdzie. U sołtysa będziemy na koniec.

Wysiada przy pierwszym domu. Gramoli się dość niezdarnie, bo to tusza odpowiednia, grubo jesteśmy ubrani, a i te sanie to zupełna prowizorka. Na solidne płozy nałożona skrzynia i w niej wymoszczone kiepskie siedzenie. Na początku było dobrze, ale w trakcie jazdy zapadaliśmy się coraz bardziej. Jak mi mówi właściciel, te płozy służą do rozmaitych rzeczy, jak to w gospodarstwie. A to drzewo z lasu, a to do młyna, a i obornik. Dopiero dziś rano założył skrzynię. Wczoraj byli w lesie cały dzień, nie było czasu. Umordował się, bo nikogo nie było, a samemu nieporęcznie bardzo.

Reklama

– Tak ona nie za tęgo stoi, ale wytrzyma, oba sporo ważycie – uspokaja mnie. Znowu wyjeżdżamy ze wsi w pola, na skróty. Wieś cała zbudowana jest przy jednej drodze, wygiętej jak rogal albo półksiężyc. W znacznej części w mocno zwartej zabudowie sąsiad przy sąsiedzie, z mojego tylko końca kilka domów rozrzuconych pod lasem w znacznej odległości od siebie. Wiem już od proboszcza, że ta wioska przed wojną była niemiecką kolonią. Mieli własny kościół protestancki i szkołę. Mimo upływu lat widać w zabudowie jeszcze ten ordnung. Wszystkie w jednej linii, szczytami do drogi, jednakowe dachy i w większości ogrodzenia. Nałożyła się już na ten ład nasza spontaniczność i radosna twórczość, nie da się ukryć. Po wojnie nikt z tych przedwojennych nie został, ewakuowali się przed frontem.

– Wszystko tu świeże, bez tradycji, korzeni – wzdycha woźnica. – Jeden się tu połakomił z sąsiedniej wioski i rozebrał ten kościół i tę szkołę. Z tego materiału zbudował sobie owczarnię. Ładny był ten ich kościół. Nieduży, bo ich też wielu nie było, jedna wieś, ale bardzo ładny. Rozebrał pazerniak, chociaż go ostrzegali. W nosie to miał. I co? Za grosz szczęścia czy powodzenia. Marniały mu te owce, wciąż jakaś zaraza, choć był pierwszym hodowcą w okolicy. Raz czy dwa się paliło, a w tamtym roku, w tej owczarni właśnie, szwagier jego się powiesił. Tyle z tego, jak się kto porywa na poświęcone. Ano za darmo było, to się skusił, a mogło stać – mówi z takim przekonaniem jak o rzeczach oczywistych i powszechnie wiadomych. Muszę proboszcza wypytać, jak to było. Tymczasem dojeżdżamy do ostatniego domu. Na dźwięk naszego dzwonka gospodarz wychodzi do furtki. Nie ma rady, zaczynamy. Z westchnieniem schodzę z sań, z nie mniejszym trudem niż proboszcz. On, wychodząc, mruknął mi do ucha – żeby woźnica nie słyszał – bym miał na niego oko, coby się nie upił, bo on lubi, a tu częstują. – Ty też uważaj – dodał ku mojemu oburzeniu. Ale co ja mogę. Wchodzę do domu, on zostaje na mrozie. Niepotrzebnie się bałem, jest serdecznie i miło. Modlimy się, święcimy, rozmawiamy. Najsympatyczniejsze są dzieci, chwalą się zeszytami, chętnie odpowiadają; nie chce się wyjść.

Reklama

Kiedy już po kilku tych najbardziej oddalonych domach woźnica mnie zostawia, jest mocno czerwony na buzi. Wyglądałoby, że od mrozu, ale też humor znacznie podrasowany, co pozwala przypuszczać, że i kolor ma inne pochodzenie czy przyczynę. Rozstajemy się do wieczora. Na drugi dzień się okaże, że wcale nie pojechał do domu, tylko czekał na miejscu. Tu się wszyscy znają, bywa, że są skoligaceni. Balował cały dzień. Kiedy wieczorem przyjechał pod dom sołtysa, ledwo się trzymał na nogach.

– Ładnieś pilnował – syknął do mnie proboszcz, wsiadając do sań. – Żeby nas tylko dowiózł szczęśliwie.

– Niech się dobrodzieje okryją, bo piździ, jak nie wiem co. A w szczerym polu to dopiero będzie.

– No, widzisz go? – Proboszcz nie kryje irytacji i oburzenia.

– Gdzieś się tak naprał? Miałeś do domu jechać.

– Ja? – pyta zdziwiony niepomiernie. – Ja się czuję wspaniale. Trochę żeśmy tu z jednym, bo my się dawno nie widzieli... Ale spokojnie. Koń wypoczęty, chwila moment i jesteśmy na miejscu.

Nie przekonało ani nie uspokoiło to proboszcza.

– No dobrze, już dobrze. Jedźmy, tylko uważaj.

Usadowił się wreszcie, znalazł lejce – ruszamy. Jedziemy przez pola, jakby tym samym śladem. Tylko żaden z tego pożytek, bo raz, że ciemno, a dwa, gdyby nawet było widno, to i tak wszystko zawiane. Mróz tęgi, potęgowany jeszcze tym wiatrem. Wciskamy głowy w kołnierze, kulimy się w sobie. Po chwili słyszę głos proboszcza z czeluści jego kożucha.

– Mów Różaniec. Ja w tamtą stronę mówiłem.

Reklama

Zaczynam, ale po trzeciej zdrowaśce zamiast odpowiedzi słyszę pochrapywanie. Zmęczenie bierze górę nad dzielnymi sługami Pańskimi. Po chwili i ja drzemię. Budzę się, jak podskoczą sanie, i zasypiam natychmiast. Przy następnym przebudzeniu próbuję się zorientować, gdzie jesteśmy, ale to na nic, wszystko jest dla mnie jednakie, żadnego punktu odniesienia. Pytam woźnicę, przekrzykując dzwonek i wiatr, czy daleko jeszcze. Krzyczy w moją stronę, że nie, bo już widać drogę, a jak na nią zjedziemy, to raz-dwa. Uspokojony zasypiam znowu. Budzi mnie nagłe szarpnięcie, głuchy trzask i jakiś dziwny szum. Spadamy gdzieś. Nie potrafię zebrać myśli. Proboszcz się też obudził, nie wie, co się stało, wierzga, kopie, krzyczy. Ja pewnie też. On leci głową na dół, ja nogami.

Sutanna, płaszcz, całe ubranie mam na głowie. Po chwili się orientuję, że jesteśmy przykryci skrzynią i zsuwamy się po jakimś zboczu. Trafiony boleśnie kułakiem czy też butem proboszcza wołam, żeby się uspokoił. W tej samej chwili wszystko się ucisza. Ciemno, jakieś siano czy proch mam w ustach i oczach, na całej twarzy. Nieruchomiejemy i nasłuchujemy. Jakby nam miał ktoś wyjaśnić, co zaszło.

– Co to było? – wystraszonym głosem pyta proboszcz.

– Nie wiem. Spałem, a gdzie jesteśmy?

Głosy nasze są dziwnie stłumione. Leżymy przykryci tą skrzynią, w której jechaliśmy. Powoli wraca świadomość i jako takie rozeznanie – jakby nie nadążało za wydarzeniami, zagapiło się, teraz dogania dopiero. Nie słychać woźnicy ani dzwonka u dyszla. Wspólnym wysiłkiem podnosimy skrzynię i wychodzimy na zewnątrz. Jesteśmy na dnie jakiegoś głębokiego dołu, a po reszcie sań ani śladu.

– No patrz, zgubił nas pijanica jeden. – Nie wiadomo, czy więcej zdziwienia czy oburzenia w głosie proboszcza.

– Halo! – woła w tę ciemność. Nic, żadnego odzewu.

– Nawet nie wie, że nas zgubił. Cały jesteś, nic ci się nie stało? Musimy stąd wyjść jakoś.

– A gdzie jesteśmy? – pytam niepewnie, taksując okiem stromiznę.

– W żwirowni na pewno, nic innego tu po drodze nie ma. To już niedaleko, tylko musimy wyjść. Potopiłby nas, jakby gdzie w jakim innym miejscu.

Reklama

– Zimą? – wyrażam wątpliwość.

– Lód mógłby być cienki. Nie mędrkuj, tylko wyłaź.

– Ale jak się to stało? – próbuję coś z tego wszystkiego zrozumieć. Irytuje to proboszcza, który podejmuje już kolejną próbę wspinaczki z marnym skutkiem, bo co ujdzie parę kroków, to zjeżdża z powrotem.

– Pchaj mnie, a nie pytaj, jak się stało. Co ci to da?

Popycham go do góry, ale to nie ma sensu, plączą mu się nogi w sutannę i zjeżdżamy po stromym, śliskim zboczu.

– Zamarzniemy tu do rana. Nie tak, nie pchaj mnie. Każdy sobie – mówi proboszcz i zawija sutannę, wiążąc ją w pasie. Rozglądam się dookoła. Obok jest mniej stromo i mniej równo, jest gdzie oprzeć nogę.

Pokazuję mu, ale macha tylko ręką i próbuje w tym samym miejscu. Zawziął się. Mnie w nowym miejscu idzie lepiej. Mruczy coś pod nosem niezadowolony, ale jednak przechodzi na moją stronę. Usapani po dobrej chwili i kilkunastu próbach wydostajemy się na powierzchnię. Rozglądamy się dookoła, po saniach ani śladu.

– Widzisz – mówi proboszcz. – Musiał usnąć. Koń w ostatniej chwili zobaczył dziurę i odbił w bok, żeby nie wpaść, a my z tą skrzynią do dołu. Co za wariat, on jej nawet nie zamocował. Tak nałożył i ot.

Reklama

Schodzimy do drogi i maszerujemy żwawo w stronę plebanii. Proboszcz maca się po kożuchu, kieszeń naderwana. Mnie szczypie ręka, musiałem odrzeć naskórek. Po jakim kilometrze marszu słyszymy zbliżający się dzwonek. Nadjeżdżają sanie. Mija nas i zajeżdża nam drogę.

– Prrr. Co to się stało? – pyta nas woźnica i nie czekając na odpowiedź, choć pewnie proboszcz ma gotową, kontynuuje: – Jadę spokojnie, a tu jak coś szarpnie, o małom nie spadł. Patrzę i was nie ma. Konia poniosło, musiało go co wystraszyć, tu straszy czasami. Nie mogłem go opamiętać, tak gnał. A gdzieście skrzynię podziali?

– Jeszcze pyta! – Proboszcz wyraźnie i z trudem ogromnym powstrzymuje się, żeby nie wybuchnąć i nie zelżyć go jakim nieodpowiednim słowem.

– Siadajcie koło mnie, jakoś dojedziemy, a skrzyni to rano się poszuka.

– Do domu zjeżdżaj. Ale już! I nie pokazuj mi się na oczy przynajmniej do niedzieli.

– No jak tak, no jak tak... To może przed wami pojadę i drogę pokażę chociaż?

– Do domu! – W głosie proboszcza nie było cienia wątpliwości. Nawrócił i po pewnym czasie ucichły dzwonki. Idziemy marszowym krokiem. Mróz skrzy się gwiazdkami na śniegu, bo księżyc wyszedł, i gra pod butami. Proboszcz sapie jak lokomotywa, ale nie zwalnia ani na jotę. Nie wiem, czy bardziej ze zmęczenia czy z oburzenia to sapanie. Zatrzymuje się nagle.

– Wracamy!

Staję osłupiały.

– Gdzie?

Reklama

– Do dziury, do tego dołu, cośmy wpadli. Zostawiłem teczkę. No, już. Teraz będzie widać, bo księżyc. Raz-dwa obrócimy. Rusz się. Cała kolęda, mój Boże. Chodź, bo rano nie będzie czego szukać. Twoja wina. Mogłeś przypomnieć. O wszystkim muszę pamiętać sam.

– Mam tu – pokazuję i podaję teczkę proboszczowi.

– No – mówi po chwili uspokojony. – Chyba mądrzejszy jesteś, niż wyglądasz.

Rano przed Mszą przybiega żona woźnicy. Przeprasza za tego pijanicę i prosi, żeby nie mówić, bo wstyd będzie na całą parafię. Proboszcz godzi się wyrozumiale i poleca, aby go przysłała w niedzielę po Mszy do kancelarii.

– Przyjdzie, przyjdzie. Moja już w tym głowa – zapewnia proboszcza.

Kiedy kościelny pyta mnie, jak tam wczoraj było na kolędzie, proboszcz uprzedza moją odpowiedź.

– Normalnie. Coś taki ciekawy?

Kościelny milknie, nie rozumiejąc irytacji proboszcza.

2023-02-07 13:52

Ocena: +1 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Święconka

Niedziela Ogólnopolska 15/2023, str. 46-48

[ TEMATY ]

Opowiadania

Narodowe Archiwum Cyfrow

Grupa kobiet z dziećmi z koszami ze święconką przed dworem, Tomaszowice 1937 r.

Grupa kobiet z dziećmi z koszami ze święconką przed dworem, Tomaszowice 1937 r.
Nadeszła Wielka Sobota. Jedziemy święcić pokarmy, otrzymuję więc szczegółowy instruktaż, bo nie znam topografii i miejscowych zwyczajów, a rzecz jest skomplikowana. Mam przejechać przez kilkanaście wiosek – proboszcz zostaje na miejscu – po dworach i resztę. Muszę się trzymać rozkładu, bo przyjedzie po mnie tu, na plebanię, z pierwszej wioski, tam będzie z kolejnej i tak dalej, a ten z ostatniej odwiezie mnie do domu.
CZYTAJ DALEJ

Cztery tygodnie szansy

2024-11-26 14:11

Niedziela Ogólnopolska 48/2024, str. 3

[ TEMATY ]

edytorial

Margita Kotas

Bożena Sztajner

Skupmy się bardziej na czyszczeniu naszego wnętrza i na duchowym przygotowaniu na Boże Narodzenie niż na pucowaniu okien i szafek.

Powtarzalność jest jednym z rysów Kościoła. Jej rytm wyznaczają okresy roku liturgicznego. Wydarzenia, które dobrze już znamy. Tak dobrze, że potrafimy na nie zobojętnieć i przespać szansę. Powtarzalność to bicie serca Kościoła, potrafi jednak uśpić naszą czujność. To w nas, w naszym błędnym myśleniu, a nie w powtarzalności – rytmie życia Kościoła – tkwi wina. Winą jest bowiem i naiwnością nasze mylne przekonanie, że mamy przed sobą dużo czasu i jeszcze zdążymy go wykorzystać. Spójrzmy na Adwent, w który właśnie wchodzimy. Znów. Podobnie jak rok temu. Podobnie jak w przyszłym roku... Może w przyszłym roku wykorzystamy go lepiej, może znajdziemy czas, by coś w sobie zmienić, coś postanowić. A co, jeśli za rok kolejnej szansy już nie będzie, bo nas nie będzie?
CZYTAJ DALEJ

Pierwszy ze słynnych adwentowych koncertów organowych już jutro - 30 XI

2024-11-29 20:34

[ TEMATY ]

Jasna Góra

koncerty organowe

BPJG

Pierwszy ze słynnych adwentowych koncertów organowych już jutro odbędzie się na Jasnej Górze, a ze skarbca muzyki sakralnej zabrzmią m.in. chorały skomponowane na ten czas liturgiczny przez Jana Sebastiana Bacha oraz utwory wykorzystujące motyw litanii.

Od 22 lat Jasnogórskie Wieczory Organowe wpisują się w duchowe przygotowania do Bożego Narodzenia i gromadzą wielu miłośników muzyki. Koncerty adwentowe wykonywane będą w Bazylice, gdzie znajdują się organy jedne z największych w Polsce. Organy Mozart nazywał „królem instrumentów”, a muzyka na nich wykonywana jest ważną częścią dziedzictwa kulturalnego chrześcijańskiej Europy. To dziedzictwo pielęgnują także paulini z Jasnej Góry.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję