Tegoroczny Tydzień Misyjny obchodzimy pod hasłem: „Ochrzczony to znaczy posłany”. Do parafii trafiły już materiały liturgiczne pt. „Tydzień Misyjny 2016”, a w nich propozycje homilii, rozważań, czytanek różańcowych i dodatek dla dzieci. W naszej diecezji naprawdę wiele osób decyduje się na pomoc misjonarzom. W szkołach i przy parafiach prowadzone są koła misyjne dzieci, podobne grupy zrzeszają też osoby dorosłe. Organizowane są kiermasze, koncerty i inne akcje służące zebraniu funduszy. Wielu naszych diecezjan wspiera misjonarzy swoją modlitwą.
Mnożenie przez dzielenie
Reklama
Trzeba pamiętać, że misje to nie czyjś kaprys, ale zadanie, które stoi przed całym Kościołem. – Misje są głównie po to, żeby nieść Ewangelię. Kościół ze swojej natury jest misyjny. Jezus kazał iść i nauczać wszystkie narody. Nie można Ewangelii zachować dla siebie, nie można chować światła pod korcem. A z wiarą jest tak, że się mnoży, kiedy się ją dzieli. Dlatego trzeba wychodzić z Ewangelią – wyjaśnia ks. Łukasz Żołubak z parafii pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Torzymiu. Ks. Żołubak już teraz wraz z uczniami Zespołu Szkół w Torzymiu planuje zimową akcję na rzecz misji. – U nas w parafii mamy scholę. Zaproponowałem dziewczynom, żebyśmy przygotowali jasełka i w przebraniach przeszli się po domach, kolędując i zbierając pieniądze na misje. To jest na razie w fazie przygotowań, bo muszę jeszcze wszystko uzgodnić z rodzicami. Ale dzieci już są chętne i cieszą się na te jasełka. Chcą się przebrać, iść i śpiewać. Myślę, że to ważne, żeby mówić dzieciom o misjach. Pokazywać im, że nie jesteśmy najważniejsi. Że w krajach misyjnych ludzie, też ich rówieśnicy, żyją w cięższych warunkach niż my i jest im dużo trudniej wyznawać wiarę. Nasi bracia i siostry w wierze potrzebują naszej pomocy. Mówiąc dzieciom o misjach i angażując je w pomoc, bardzo konkretnie uczymy je uczynków miłosierdzia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Żeby wspólnota się nie rozleciała
A co jeszcze można zrobić, żeby nieść Chrystusa tam, gdzie Go jeszcze nie znają? Okazuje się, że nie będąc wcale księdzem ani osobą zakonną, można zostać prawdziwym misjonarzem i po prostu pojechać. Na przykład do Afryki. Jeszcze w październiku do Kenii leci ekipa Ruchu Światło-Życie, a w jej składzie – również ludzie z naszej diecezji. – To już ostatnie przygotowania do naszego wyjazdu do Kenii. Będziemy tam prowadzić ORD, czyli Oazę Rekolekcyjną Diakonii dla kenijskich księży. Mamy na miejscu swojego człowieka, który już od kilku ładnych miesięcy zbiera chętnych. Nasza ekipa przyjeżdża, żeby poprowadzić te rekolekcje, po to, aby nie obciążać jeszcze bardziej tamtejszych misjonarzy. Oni są wystarczająco zawaleni robotą. Rekolekcje odbędą się w narodowym sanktuarium, w miejscowości Subukia – można to sanktuarium porównać z naszą Jasną Górą. Potrwają kilka dni – mówi Paweł Rudzki z diakonii misyjnej Ruchu Światło-Życie.
Reklama
Po co organizować rekolekcje dla księży? Czy nie lepiej zająć się ludźmi świeckimi, zwłaszcza tymi, którzy jeszcze nie przyjęli chrztu? – ORD dla księży jest po to, żeby zapoznać ich z Ruchem Światło-Życie, żeby wiedzieli, o co w tym chodzi. To ważne, bo już odbyły się w Kenii oazy i mamy w sumie ok. 200 uczestników, a nie powinno być tak, że w wakacje przyjeżdża ekipa, coś zrobi, a potem przez resztę roku nie ma komu się tymi uczestnikami zająć – tłumaczy Paweł. – Nie można puścić uczestników samopas, zwłaszcza w kraju, gdzie dostęp do księży jest, delikatnie mówiąc, słaby. Część ludzi mieszka tam w wioskach, gdzie w niedzielę nie ma Mszy św., tylko nabożeństwo prowadzone przez katechetę, bo księży jest tak mało, że mogą w jednej miejscowości pojawić się raz na miesiąc albo rzadziej. Więc podsumowując – jeśli uczestnicy nie będą mieli na miejscu księży i katechetów, którzy będą rozumieli Ruch Światło-Życie, to wspólnota siłą rzeczy się rozleci.
A może adopcja?
Zdarza się nam przeczytać albo usłyszeć o gwiazdach, które adoptują dzieci z krajów Trzeciego Świata, z rejonów ogarniętych wojną lub pogrążonych w wielkiej biedzie. Ale nie każdy przecież może pozwolić sobie na taki gest. Natomiast większość Europejczyków zdecydowanie może włączyć się w adopcję serca i roztoczyć opiekę nad dzieckiem, które nadal będzie mieszkać w swoim ojczystym kraju, ale dzięki rodzicowi adopcyjnemu będzie mogło się uczyć. Dlaczego akurat edukacja jest tak bardzo ważna? Otóż okazuje się, że np. afrykańskie dziecko, które ma możliwość skończyć szkołę i zdobyć zawód, ma dużą szansę na dostanie pracy, dzięki której będzie w stanie utrzymać dużą rodzinę.
Reklama
W adopcję na odległość włączył się Michał Piętosa, katecheta z Zielonej Góry, założyciel i koordynator ogólnopolskiego projektu Młodzi dla Kamerunu, autor videobloga „Wypis z religii”. – Adopcja serca, adopcja na odległość, to o tyle fajne dzieło, że moja pomoc skierowana jest do konkretnej osoby. Adoptując dziecko, nie wybieramy go sobie, ale zostaje nam dane. Zapewniamy mu z jednej strony duchowe wsparcie – można to porównać do relacji rodziców chrzestnych do chrześniaka. A z drugiej strony jest wsparcie materialne – opowiada. – W ramach projektu Młodzi dla Kamerunu wspieramy adopcje misji pallotyńskich, sióstr pallotynek, które pracują w Rwandzie i Kamerunie, i tam właśnie mieszka moje adoptowane dziecko.
Odmienić czyjeś życie
Zostać rodzicem adopcyjnym jest szalenie prosto. Wystarczy napisać e-maila do sióstr i wyrazić chęć pomocy. Następnie siostry przysyłają informacje o dziecku – jak się nazywa, ile ma lat, jak wygląda jego sytuacja rodzinna. I numer konta, na które dokonuje się wpłat. – Dzieło polega na tym, że raz w roku wpłacam określoną kwotę na konto sióstr. To jedyne 200 zł. Dzięki temu dziecko będące pod moją opieką ma możliwość chodzenia do szkoły, ma kupione przybory szkolne, zwykle starcza jeszcze na jakiś mundurek. Jeżeli w danym miejscu adoptowanych jest kilkadziesiąt dzieci, to ze środków, które zostają, remontuje się na przykład dach szkoły albo kupuje się nową tablicę. Wiem, że tak jest na pewno, ponieważ w ramach projektu jeżdżę do tych szkół i na własne oczy widzę, na co są przeznaczane pieniądze. Te fundusze nigdzie po drodze nie giną – zapewnia Michał. – W ogóle bardzo wspieram tego typu dzieła prowadzone przez zakony. Działa to tak, że pieniądze trafiają na konto w Polsce, a następnie są przekazywane siostrom, które pracują na misjach. Sam przewoziłem te pieniądze w gotówce, lecąc do Kamerunu, i na miejscu przekazywałem je misjonarzom. Również misjonarze, którzy przylatują do Polski na urlop, zabierają gotówkę w drogę powrotną, bo tam na miejscu przecież nie wypłacą sobie z bankomatu. Tak jak mówiłem, te pieniądze nie gubią się po drodze, nie są też obciążone żadnymi kosztami administracyjnymi.
Roczny koszt takiej adopcji może zadziwić swoją niskością. – Przez wiele lat roczna kwota adopcji wynosiła 150 zł, teraz jest to 200 zł. Podniesienie kwoty o 50 zł stało się na prośbę osób adoptujących. Po prostu dla przeciętnego Europejczyka jest to niewyobrażalne, że za tak śmieszne pieniądze dziecko w Afryce może się uczyć przez cały rok. Oczywiście ofiarodawcy wpłacają też – jeśli chcą – dodatkowe kwoty, na przykład w ramach prezentu urodzinowego albo na święta. W tej sytuacji trzeba się jednak wykazać zrozumieniem i delikatnością. W krajach Trzeciego Świata nie jest tak, że kupuje się dziecku zabawkę na urodziny i ono się cieszy. Tam te prezenty wyglądają inaczej, bo są ważniejsze potrzeby. Poza tym nie można też faworyzować jednego dziecka – ono nagle dostanie fantastyczny prezent, a pozostałe dzieci z wioski nic. Siostry pomagają w sposób mądry, więc te dodatkowe pieniądze również są mądrze wykorzystywane. Nie na zasadzie: „Masz prezent i odczep się”, tylko właśnie dbając o edukację tego małego człowieka i jego całościowe potrzeby – mówi Michał. – Zachęcam do adopcji na odległość, bo to najprostszy sposób na włączenie się w zwalczanie biedy na świecie. Tej biedy jest tak dużo, że dla każdego wystarczy. To konkretna pomoc. Niby drobna kwota, ale odmienia czyjeś życie.