Mama zmarła w poniedziałek 17 sierpnia o godz. 23.35. Znajdowałem się wówczas ponad dwa tysiące kilometrów od szpitala, w słonecznej Hiszpanii. Wymowa cyfr jest zimna i nieczuła. Nad Pamploną gromadziły się chmury, bo po upalnym dniu niebo chciało się wyszumieć...
Poniedziałek był ciepłym dniem, jak wszystkie dni w Nawarze. Kiedy zadzwoniła siostra, żeby mi powiedzieć, że z Mamą jest źle, wpadłem w jakiś rodzaj modlitewnego transu. Szliśmy ulicą w kierunku starego miasta, a ja bez ustanku modliłem się do św. Saturnina i św. Firmina, bo akurat takich świętych ma Pamplona, a św. Firmin jest nawet jej patronem. W Pamplonie znajduje się piękny kościół pw. św. Saturnina (San Saturnino) i kaplica pw. św. Firmina (San Fermin) w kościele św. Wawrzyńca (San Lorenzo). Co roku w lipcu Hiszpanie świętują Sanfermines, podczas którego odbywa się słynna gonitwa z bykami (El Encierro).
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Modliłem się do św. Saturnina i św. Firmina, choć nic o nich nie wiedziałem. Podczas wieczornej Mszy św. w kościele św. Saturnina usłyszałem słowa: „Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie”. Odebrałem je jako znak.
Reklama
Zachodzące słońce spomiędzy chmur wlewało się w wąskie strużki ulic i napełniało je różowawymi refleksami. Z wolna wędrując ku zachodowi, wydłużało nasze cienie. Śmierć czasem się ociąga, ale bywa, że przychodzi łagodnie, jak w wierszu Staffa „Początek bajki”. Zachód staje się coraz bardziej krwisty, jak święto Sanfermines, jak szarfy gnających byków, jak krew spływająca po ich grzbietach.
Przebudziłem się w nocy. Ale nie tak, jak to czasami człowiek ledwo otwiera oczy i przeciąga się leniwie, nie będąc pewnym, czy to już jawa, czy jeszcze sen. Przebudziłem się nagle, jakbym w ogóle nie zasypiał, z pełną świadomością czasu i miejsca, z pełną trzeźwością umysłu. Przebudziłem się z silnym wewnętrznym ponagleniem, żeby się modlić do św. Firmina. To było tak, jakby ktoś stanął przede mną i wydał mi rozkaz: Módl się za swoją Mamę. I powtarzałem jak w gorączce: Św. Firminie, pomóż jej. Nie pamiętam, jak długo, i nie pamiętam, ile razy. Nie miałem sił, żeby wstać i sprawdzić, która godzina. Jedynie potrzebie modlitwy nie mogłem się oprzeć. Nie wiem, jak długo to trwało i kiedy zasnąłem. Być może to był ten moment, kiedy zbliżała się do kresu. Czy miałem tam być wtedy, w Pamplonie, żeby się modlić do świętego, o którym pewnie nigdy w życiu nawet nie słyszała? I jeśli to on, mało znany biskup męczennik z Amiens, pojawił się, żeby pomóc mojej Mamie w przejściu, to jak bardzo musiała się dziwić, gdy go zobaczyła...
Nazajutrz rano zadzwoniła siostra i powiedziała mi, że w nocy Mama zmarła. Smutek mieszał się we mnie z trudnym do wyjaśnienia spokojem. Nadal towarzyszy mi przemożne poczucie bliskości. Owszem, kiedy żyła, zwykle dzwoniłem wieczorem, żeby pogadać. Teraz wiem, że po drugiej stronie nikt już nie podniesie słuchawki. Nie zobaczę jej też w oknie. Za tym oknem mroczna cisza, nie słychać szurania pantoflami. Nikt nie zapala światła. Jednocześnie jednak zdaje mi się, że rozmawiamy cały czas, podłączeni do bezpłatnego telefonu.
Z plaży w San Sebastian patrzyłem na bezkres oceanu. Mama bardzo lubiła podróżować. W niedzielę 23 sierpnia poszliśmy do gotyckiej katedry w Pamplonie na Mszę flamenco. To było wielkie przeżycie duchowe i artystyczne. W pieśni „Ave Maria” Schuberta w cudowne cantabile wdzierała się drapieżna nuta kantora flamenco. Zawodzącym głosem śpiewał „Alleluja”, a tancerz obcasami wystukiwał rytm. Popatrzyłem w bok – może czasem było trochę za głośno, ale Mamie się podobało.